Dedukcji skutki opłakane, bo druzgocące.
Naście lat poszukiwań, to wystarczający czas dla zdobycia
rutyny i doświadczenia w zawodzie. Bywa,
że wychodzę, z rzadka ale jeszcze wychodzę w pole, dla poszukiwania konkretnych
artefaktów. Wszak oznajmiony z terenem i
obozowiskami wiem, czego się spodziewać, i gdzie tego szukać. To już nie te czasy, kiedy wracałem z pola z
niczym.
Powiem więcej, szukam na temat, będę bezczelny wobec
uczonych kolegów. Wychodzę w pole na
poszukiwania artefaktów, które właśnie opisałem w eseju a bez znalezisk, bo ich
jeszcze nie mam ale mam mieć. Wychodzę w
poszukiwaniu kamieni do sfotografowania i zilustrowania swoich niecnych i
bezpodstawnych wywodów.
Wigilia 2015.
Przed dwoma miesiącami zdarzyła mi się korespondencja na
Facebooku, list z prośbą o wyjaśnienie,
co to jest i kilka fotografii znaleziska.
Odpowiedziałem z całą ostrożnością, nie ujawniając swoich pierwszych
przypuszczeń, bez pewności tego, co zobaczyłem.
Poprosiłem o sprecyzowanie miejsca geograficznego - zasięg
występowania znalezisk, to rzecz dla mnie bardzo ważna - rzeźby terenu;
strumień, pole to czy plaża itp., poprosiłem też o lepsze zdjęcia (do
publikacji), bo pierwsze podejrzenia już miałem. Zwróciłem nawet uwagę Znalazcy na to, że
sznurek czy nić, którą obwiązane było znalezisko było skręcone (spiralnie skręcone
były włókna). Nici (sznurka) już na
znalezisku nie było ale były ślady wiązania węzła i struktura powrósła (tłum.
sznurka) na całej ciągłości.
Fotografie przedstawiały przedmiot w kształcie krążka o
średnicy nieco większej od monety 1eurocenta i grubości ok.4-6 mm. Na zdjęciach rozpoznałem materiał, to był
kawałek białego kwarcu pokrytego czerwonym (krwistym) barwnikiem.
Od razu włączył mi się mój prywatny datownik; skamieniały
łój, sadło czyli surowy tłuszcz – powyżej 300 tys. lat i dalej wstecz a
czerwony kolor, to pomazanie krwią. Krew
barwi nawet powięzie sprzed kilkuset mln. lat, bo w powięziach rozprowadzana
jest naczyniami krew do mięśni i organów wewnętrznych organizmów. Zapodawałem to nawet w esejach, że krew
pozostaje i barwi znaleziska na wieki wieków.
Wgłębienie na środku krążka wskazywało na węzeł, od którego
promieniście rozchodziły się odcinki sznurka z obwiązania. Krążek był dokładnie podzielony tymi
odchodzącymi na boki sznurkami, dokładnie na pięć równych części.
Ponadto po krawędzi zewnętrznej krążka też poprowadzony był
sznurek, który miał utrzymywać sznury boczne na pozycjach, zabezpieczać przed
przesunięciem. Bardzo wyrafinowane
wiązanie a przy tym filigranowa robota.
Po co?
Po to, żeby zawartość wiązania nie uwolniła się po zsunięciu
jednego sznurka. Ani chybi przynęta,
myślałem ale lokowałem ją w jakiejś pułapce, w mechanizmie uruchamiającym
zamykanie lub zabijanie ofiary.
Moje prośby pozostały bez odpowiedzi ale w głowie zalągł się
robak w kształcie znaku zapytania.
Niemal pewien byłem, że to przynęta, tyko nie przychodziło mi do głowy,
na co i w jaki sposób.
Kusiło mnie nawet, żeby pobrać zdjęcie ale Facebook burknął
na mnie:
- Nie masz uprawnień! - Ale jak tu gadać z maszyną, skoro to
moja strona na portalu społecznościowym i jestem jej administratorem.
Jednakże wracając pamięcią do znalezisk znajdowałem w głowie
wiele drobnych fragmentów białego kwarcu obsmarowanych krwią znajdowanych w
siedliskach tylko, że nie analizowałem ich zastosowania ani potrzeb naszego
przodka. Nie prowadzę rejestrów ani
notatek, musiałem szukać w pamięci miejsc, w których je znajdowałem.
W Wigilię Świąt Bożego Narodzenia - Okres Ocieplenia Klimatu
(24.12.2015), zza chmur wyszło Słońce.
Miałem w domu tyle roboty przed tymi świętami (sprzątania i gotowania),
że mi się świętowania odechciało.
Zapakowałem torby i rynsztunek na wózek, i nie zapominając o Psiulku (od
pies), wyruszyłem w pola. A dokładnie,
to nad staw, którego już tam nie ma ale był i został przeze mnie opisany.
Wymyśliłem sobie, że wiązanie sznurka po środku krążka było
celowe. To znaczy, że ciągnący za
sznurek ustawiał krążek w poprzek gardzieli spożywającej go ofiary. Miał się zaprzeć w przełyku na moment, na
tyle, żeby polujący zdołał pochwycić zdobycz.
A taki refleks i pośpiech liczy się przy łapaniu ryb na wędkę i
wyciąganiu ich w wody a bez haczyka, tak to sobie obmyśliłem.
Dalej już droga była prosta, bo dedukcja wiodła mnie prosto
przez góry do stawu, którego przecież nie było.
Utwierdzały mnie też dotychczasowe znaleziska. Wszak właśnie tam (O-9) znajdowałem (i
opisywałem) ozdoby gliniane zalepione na niciach ukręconych z włókien
(roślinnych?) a jednym ze znalezisk był pierścień z wyrobionej skamieniałej a
nie wypalonej gliny lubo to przęślik do skręcania nici.
W znalezisku Łaskawcy znalazłem twarde potwierdzenie swoich
przypuszczeń.
Nasz przodek nie tylko potrafił prząść nici ale i skręcać
po kilka z nich w sznurki.
Do połowu nie potrzebował wędziska, we współczesnych a
prymitywnych kulturach sznury trzymane są w dłoni - ciekawe czy mają haczyki?
W dolnym lub środkowym Paleolicie w stawie roiło się od ryb,
płazów i wszelkiej gadziny.
Do wigilijnego stołu zasiadałem z garścią skamieniałego
tłuszczu usmarowanego krwią, z materiałem porównawczym. Alem (tłum. ale) się nimi z Wami podzielił,
patrzajcie (tłum. patrzcie) jeno, po jednym dla każdego.
Nie wzbudzały one mojego apetytu ale w okresie świetności
były przynętą najlepszą z najlepszych.
Swoim smakiem – surowy tłuszcz, i zapachem krwi, połakomiły zarówno
drapieżnika, jak i ryby spokojnego żeru.
Nie miały na sobie śladów sznurka, bo te powstawały dopiero
przy wiązaniu przynęty. Jak widać na
fotografiach, nie mają wyrafinowanych kształtów, nie potrzebowały
skomplikowanego wiązania, jak w przesyłce.
Były kuliste lub podłużne ale miękki kawałek tłuszczu przewiązany w pół
i tak stawał w poprzek przełyku podczas wyciągania zdobyczy.
Suto wykarmiłem koty i Psiulka, jak to obyczaj wigilijny
nakazuje sam zaś musiałem przeprosić się z lodówką.
Objadałem się za to przemyśleniami – dedukcji skutkami
opłakanymi ale druzgocącymi uczony świat.
1. Znaleziska przynęt na brzegu wyimaginowanego stawu
potwierdziły istnienie tego stawu w odległej przeszłości.
2. Nasz przodek posiadł był umiejętności tkackie na poziomie
nici i sznurka, jak daleko zaszedł?
3. Miał wystarczająco dużo pożywienia, aby część
nieprzetworzonej żywności poświęcić na przynętę do połowu.
4. W głowach naszych przodków zalęgły się ZYSK i RYZYKO zysku. Wszak poświęcając kawałek surowego mięsa lub
tłuszczu, odejmując sobie pożywienie od ust, mógł pozyskać znacznie większą
zdobycz. Robił to choć obawiał się
ryzyka, straty kolejnych przynęt.
Wyobrażacie sobie, co działo się przy tym w głowie naszego
przodka? Lawina wątpliwości jak przy
obstawianiu numeru w ruletce, adrenalina mózg zalewa. Wie tylko ten, kto właśnie ryzykuje tam bieżącą pensję lub
majątek całego życia.
Ja też wiem, bo bywam w głowie przodka, nawet myślę tak jak
on.
O tym, że był hazardzistą, świadczy garść przynęt, moje
trofea przyniesione po jednej tylko wyprawie.
Ale wyprawie obmyślonej i celowej, dla potrzeb ilustracji tego eseju. Bo eseje piszą się same ale, żeby je
zilustrować, trzeba się nachodzić a nadźwigać.
A z tym jest coraz gorzej, może rok lub najwyżej dwa i zacznę pisać bez
dowodów, jak na uczonego przystało.
Przecież przystanki przed nazwiskiem już mam – s. hab. - to
samouk habilitowany, do pisania (uczonych) głupot nic więcej mi nie potrzeba.
Skoro moich przygód z Homo erectusem nie można
traktować poważnie, to niech będzie na niepoważnie. Autorytety się do tego nie zniżą, bo głowom
obłożonym księgami myśleć nie wypada.
Żem jest biegły w słowie i w piśmie, każdy widzi. Godziwe wykształcenie zapewniła mi porządna
szkoła podstawowa i nie mnie to zawracać im głowy.
W tym miejscu należy mi się zapytać Pana Ministra
Wicepremiera a profesora Piotra Glińskiego;
- Panie Profesorze, czy ja naprawdę jestem taki głupi, na
jakiego wyglądam?
Nie odpowie on, bo mnie nie widział. Dopiero się zdziwi.
(Zauważyliście, ile ma przystanków przed nazwiskiem?)
A podaną datę wigilijną należy wpisać do uczonych
annałów. Wtedy to, wracając od zbiornika
(8 kroków) potknąłem się o wystający czub płyty grzewczej. Płyty, którą sobie zmyśliłem i opisywałem
przez lata, mojego skarbu (esej „Skarb”).
Tak jak komorę grzewczą, którą znajdowałem w kawałkach, zastawkę, której
fizycznie jeszcze nie znalazłem i wiele innych, które zmyślam i znajduję. To dzień w którym spuściłem wodę po WIEDZY
niedouczonych… ale smród pozostał. Tak
samo, jak po Kończynach Wielkich i po zawiści uczonych matołów i matołków. Odkrywcom nie wypadało tego napisać.
P.s. Panie Jacku,
gdziekolwiek Pan jest. Potrzebne mi są
porządne zdjęcia (w trybie makro!) artefaktu, dodatkowe informacje (jak w
tekście) i zgoda na ich publikację w opracowaniach. Już dziękuję a znalazcę wymienię w treści,
jak w zwyczaju. Jak widać z powyższego,
to bardzo cenny artefakt – kilka gramów kwarcu a myśli i prac doktorskich z
niego będzie wiele kilogramów. Jam człek
prosty i w prostocie swojej stać mnie tylko na cztery strony tekstu. Ale i tak wnioski wynikające z Pańskiego
znaleziska są druzgocące.
Dopóty, dopóki uczeni go nie zobaczą a nie przytakną, nie ma
on żadnej wartości materialnej – tak samo, jak moje tony znalezisk z
dziełami sztuki włącznie.
Proszę o kontakt, adres na dole strony.
Pozdrawiam, Roman.
Foto autor. s. hab. Roman
Wysocki
27.12.2015
Bystrzyca k.Wlenia.
Prawa autorskie
zastrzeżone.