Translate

Lu – lekarka (MD).

Lu – lekarka (MD).
Film dla dzieci o mocnych nerwach, na prawdziwych artefaktach oparty.
Leczenie zębów przez wybijanie, to najstarsza w Świecie metoda, którą współcześni stomatolodzy porzucili.  Nie wiedzieć, dlaczego? 
 
 
Dawno, dawno temu…
…tak każda bajka się zaczyna ale ta bajka tak zacząć się musi.  Bo zaczyna się i kończy jakiś milion lat temu, kiedy to po Ziemi Niczyjej w Północnych Sudetach człowiek pierwotny, inny od współczesnego, chodził a też zanieczyszczał.
Wu-ho włóczył się po całym obozowisku z opchniętą gębą.  A, że Homo erectusem będąc czoło miał niskie, prawie go nie miał, bo do tyłu było pochylone a brwi przez to nad oczami miał bardzo wystające.  To wygląd i to z opuchlizną na twarzy grozy jeszcze mu dodawał.
Przystawał co chwilę, podpierał a spuchnięty policzek do drzewca oszczepu przytulał.  Widać, że mu to ulgę sprawiało.  Ale tylko na chwilę, bo drzewo szybko nagrzewało się od rozgrzanego i bolącego policzka. 
Przyglądał się twarzom kobiet i mężczyzn zasiadających przy ogniskach w rodzinach.  Oni też mu się przyglądali, bo to takiego cudaka dawno nie widzieli. Gęba jakby mu druga urosła i nie do poznania był.  U jednych współczucie i politowanie wzbudzał, u innych strach ale byli i tacy, których to śmieszyło.  Ci dłonią uśmiech zakrywali, przecie mógł ich drzewcem (tłum. oszczepem) zdzielić.  Nie wiadomo było, co takiemu przyjdzie do głowy.  Przecież w bólu i gniewie to okrutny mógł być.  Zazwyczaj spokojny i roztropny ale Złe robi swoje nawet z człowieka.
Jeden ze starszych roześmiał się nawet.  Wu oszczepem potrząsnął w jego stronę, obrócił i poszedł dalej.
- Niedoczekanie to Twoje - pomyślał.
Czego szukał?
Szukał zaufania do osoby, która mu ten ząb usunie, czyli wybije.  Czas ku temu był najwyższy, bo ból był nie do zniesienia.  I chyba tego bólu nikomu nie muszę tłumaczyć, bo i tak słowami jest on nie do opisania.
A zaufanie do operatora było mu potrzebne, bo jakby go kto przytem (tłum. przy tym) zabił albo na trwałe okaleczył.  Lu z gromadką dzieci pozostały by sierotami i nie jeden by je po nim przygarnął.  Wiedział, że chętnych by nie brakowało.  Takich choćby jak ten, który śmiał się z jego nieszczęścia.  Tacy tylko czekają na wypadek jaki, żeby na ludzkim nieszczęściu skorzystać.
To tak w wypadku śmieci, bo w wypadku kalectwa sam musiałby precz odejść a innemu miejsca ustąpić, tego też by nie zdzierżył.  Już wolałby śmierć, tak był z rodziną związany, życia sobie bez nich nie wyobrażał.
To niech będzie śmierć, pomyślał.  Jak mam zginąć, myślał dalej, to zginę z własnej ręki.
Poszedł do szałasu i spod legowiska z futer zawiniątko ze skóry wydobył.  Z garści krzemieni, ze skarbu, co go tam ukrywał, wybrał kilka kształtem sposobnych, akuratnych do tej skomplikowanej operacji.
Ale nie swoją to rękę miał na myśli.  Umyślił sobie w głowie, że przecież Lu kocha go bardzo i nieboszczyka ani kaleki z niego nie zrobi.  Bo, czy zechce iść w obce ręce, skoro tak go kocha, albo nie daj… zrobi z niego kalekę.  Nie może to być, przecie ona…  swoja.
A że w bólu wielkim, to i przez ostatnie dni burczał na nią bardzo a i kuksańców nie poskąpił.  Przeto Lu na odległość się od niego trzymała i w oczy mu nie wchodziła.
I nie dziwne to, że rozglądając się nie mógł jej zobaczyć, bo ona o dwa kroki za jego plecami była a gotowa była wszelkie humory znieść i na zachcianki wszelkie była gotowa.  Kochała go bardzo i cierpiała ale tego, że mu nijak ulżyć nie może.  Przecież nie raz próbowała a zioła różne mu podsuwała.
Wu usiadł na kamieniu, obrócił głowę a Lu skinieniem dłoni do siebie przywołał.  I choć robił to powoli a przyjaźnie, to Lu padła przed nim w strachu wielkim na kolana.  Wu poklepał ją po plecach i pogłaskał po głowie, aby wstała.
Gdy powstała dłoń z krzemieniami otworzył i skierował w jej stronę.  Niech sama wybierze, którym kamieniem go potraktuje. 
Lu wcale się do krzemieni nie rwała, bo używanie krzemieni tylko mężczyznom było dozwolone.  Na ten moment wokół ich ogniska zgromadziła się cała grupa.  Dorośli, bo wiedzieli, co będzie się działo, niektórzy uśmiechali się nawet.  Widać mieli takie przygody za sobą.  Dziatwa z ciekawością i przerażeniem, bo w swym cierpieniu Wu groźny i nieobliczalny był, nawet krzywdę mógł zrobić.  Przecież widziały jak jęczał i miotał się po obozowisku.  Lepiej było mu pod rękę nie podchodzić, szalał z bólu ale skoro dorośli przyszli…
Lu rozglądała się po tłumie, szukała aprobaty, przyzwolenia na posługiwanie się krzemieniami.
I dostała! 
Mężczyźni każdy z osobna, jeden po drugim a to kiwał głową, a to machnął ręką.
A co tam, w górach krzemienia od baby nie ubędzie, myśleli. 
W dobre ręce krzemienie oddawali, bo nie jednemu pomogła.  Na roślinach się znała a to opatrunki na rany, a to okłady na bóle jakie robiła.  Swoją gromadkę, też w zdrowiu wychowała, oprócz tego pierwszego, co jak wiecie zaraz po porodzie zmarło („Nie tak miało być.”).  Nie musiała ale pomagała, bo umiała i chciała.  Innym razem może nie zechcieć i co wtedy?  Lepiej było się zgodzić, tym bardziej, że wszyscy pozostali też się zgadzali.  Każdemu bolący ząb może się przydarzyć i co wtedy? – myślał każdy z osobna. 
Na koniec, to Wu-ho im się żal zrobiło.  Świetnym myśliwym był, jak znalazł trop, to i poprowadził.  Odważnym i mężnym myśliwym był i nie jednego wybawił z opresji na polowaniu a na pułapkach, to on się znał jak mało kto.  Młodzi u niego stawiania pułapek się uczyli.  Jego nie mogło zabraknąć na łowach.
Kto mu pomoże, jak nie ona?  Pytali wzrokiem rozglądając się po sobie i wszyscy się ze sobą zgadzali, to przyzwolenie było.
Wu też to myślenie na twarzach widział, a że przyzwolenie było, to szeroko usta otworzył.  Lu, już bez przestrachu podeszła, wargę aż do policzka odciągnęła i zobaczyła.  Jasny pęcherz na dziąśle a wysoko nad zębami, przy policzku.  Nieduży, bo wielkości paznokcia, większe już widziała i wiedziała, co należy z tym zrobić.  Znała tą przypadłość, dzieci w nią popadały od zimna albo ode Złego.  Należało kolcem pęcherz przebić, Złe wygonić i szałwię lub liść babki przykładać rano i wieczorem.  Ale to kuracja długotrwała, okłady przez kilka dni trzeba zmieniać a wiązać.  Dobrze jak na ręce czy nodze ale w ustach, zaraz zamięli (tłum. od mielić) jęzorem (tłum. językiem) i wypluje.  Jednak bez amputacji się nie obejdzie, pomyślała.
Wu na myślenie czasu jej nie dawał, jęczał i rękoma wymachiwał, żeby brała się do roboty, bo boli.  Dwóch co silniejszych podeszło i chwyciło go za ramiona, chyba wiedzieli już, co Lu miała na myśli.
Lu migiem weszła do szałasu i wróciła z długim kolcem tarniny to czy śliwy, nie wiadomo, bo przed Wu ukrywała to w dłoni.  Nie ważne to, bo akcja w tym momencie rozegrała się błyskawicznie.
Zanim Wu zauważył, co się dzieje, z czym wyszła Lu, ta odciągnęła wargę, nakłuła pęcherz i dawaj go wyciskać.  Za moment wypłynęło Złe a po nim krew.
Wu odetchnął z ulgą.  Ból ustąpił ale na tym nie koniec, Lu wskazała mu, żeby siedział.
Sama odeszła do szałasu, wyniosła garść liści świeżej szałwi, miała ją świeżą a zebraną na tę właśnie okoliczność.  Wielokrotnie podchodziła poprzednio do Wu próbując nakłonić go, aby w ustach liść przyłożony do dziąsła stosował.
Ale ten przeganiał ją precz zaślepiony bólem, no i się narobiło.
Teraz kilka liści porwała w strzępy a strzępy ugniotła, a połowę roztarła jeszcze rozcieraczem.  Plamę roztartej papki zebrała glinianą szpatułką (łyżeczką) na środku płaskiego kamienia.  Popatrzyła, stwierdziła chyba, że nie wystarczy i … poszła w dżunglę.  Szałwi dozbierać czy co?
 
fot. 1, 2. ...kilka liści (szałwi) porwała w strzępy a strzępy ugniotła, a połowę roztarła jeszcze rozcieraczem...
 
fot. 3, 4.  ...Plamę roztartej papki zebrała glinianą szpatułką (łyżeczką)...
Wszyscy pozostali nie ruszali się z miejsca, z ciekawości, co też Lu z tej dżungli przyniesie.  Z resztą chcieli wiedzieć, co dalej z Wu będzie ale jemu wyraźnie się polepszyło.  Wstał z kamienia, uśmiechnął się nawet, wszak był bohaterem dnia ale nieobecność Lu go niepokoiła.  Po co ona tam poszła, przecież jemu jest już lepiej. 
Ale Lu i parę innych osób wiedzieli, że za dwa, trzy dni Wu będzie wył po nocach z bólu, nikomu spać nie da.  Czekali więc cierpliwie na to, co Lu wymyśli a zrobi.
Miała przecież w sobie moc krzemieni i przyzwolenie, aby ich użyć.  Z podanych przez Wu krzemieni jeden sobie upatrzyła.  To była siekierka (dłuto) a upatrzyła ją, bo choć ostrze było dobre, to obuch miała wykruszony.  Do trzymania w dłoni, jak na pięściak przystało, się nie nadawał.  W wystający fragment trafi kamieniem i nawet, jakby się co z krzemieniem stało, to i tak Wu nie będzie go szkoda.  Bo odłupki za cienkie były w ostrzu, zaraz by się pokruszyły.  A tak to Wu nie będzie pomstował ani ubolewał nad stratą.
 
fot. 4, 5, 6.  To była siekierka (dłuto) a upatrzyła ją, bo choć ostrze było dobre, to obuch miała wykruszony.
Potrwało to trochę, że już i Słońce właśnie zachodziło.  Szczęście to, że wiedziała gdzie szukać tego, po co poszła.  Bo w powrocie rozpalone ognisko drogę jej wskazywało.
Wyszła spośród drzew, a że wśród zebranych ruch i szum się zrobił, pokazała wszystkim, co przyniosła.  Dłoń z liściem uniosła w górę, obróciła się na pięcie, niech wszyscy widzą i niech zapamiętają a niechaj nawet nie próbują.  Bo to straszny liść i siłę wielką ma.
Liść, jedną ręką chowając go za siebie, drugą ze wskazującym palcem przed zgromadzonymi wymachiwała.
- No! No, no, no! – wykrzykiwała i ostrzegała wszystkich.  Oni wiedzieli, że No to ostrzeżenie i zakaz znaczy.  Każden jeden skulił się w sobie ze strachu.
Liść jak liść, Wu zeźlony tym, że on w bólu a ona poszła po liść a w dodatku tylko po jeden liść.  Wszyscy patrzyli, więc Wu poddał się jej woli.  Ta z powrotem posadziła go na kamieniu, w dłoniach pogniotła liść nawet go w dłoniach zacierała.  Po zatarciu nawet go powąchała, tak to musiało być to, stwierdziła potakując głową z pewnością.
Wszyscy patrzyli na to, co robi Lu; jedni z zaciekawieniem inni z przestrachem, bo to i czary jakieś, a i liść jeden jedyny a silny, że aż strach pomyśleć.  Odchyliła wargę a na odsłoniętych dziąsłach w miejscu pęcherza nad bolącym zębem ułożyła wygnieciony liść.  Zaraz zasłoniła go na powrót wargą i ciągnąc Wu za rękę docisnęła jego dłoń do policzka.  W pierwszej chwili Wu zerwał się na nogi i wyrzucił ramiona do przodu.  Miało to znaczyć, że nie wie , co się dzieje, co dalej z tym zębem i z nim samym będzie?
Lu spokojnie podeszła i usadziła go ponownie na kamieniu, ponownie przycisnęła jego dłoń do policzka.  Teraz całkiem spokojna i całkiem stanowcza, przecież miała aprobatę wszystkich na swoje działania.  Wobec takiej presji Wu musiał ustąpić. 
Siedział spokojnie na kamieniu ale zerkał na Lu.  Kiedy próbował się podnieść, Lu stanowczym gestem ręki w dół sadzała go z powrotem.
Wu-ho wcale nie w smak było pod takimi rządami ale społeczność przecież też jakąś mądrość w sobie ma, nie za dużą ale ma.  Siedział więc na kamieniu potulnie, oparty ramieniem o kolano dłonią policzek przyciskał.  Mijał czas, wszyscy, co stali, rozsiedli się na ziemi albo na kamieniach, bo wolne jeszcze były, czekali, co będzie dalej. 
Miało być widowisko, to i było ale najciekawszy był finał.  Skoro tak strasznie się zapowiadało, to dobrze skończyć się powinno.
Słoneczko zaszło, trzeba było dołożyć do ognia, to i dołożyli aż wreszcie Wu nie wytrzymał.  Zerwał się na równe nogi, wymachując rękoma próbował coś wykrzyczeć i  … nie mógł!  Coś tam bełkotał ale nijak go nie można było zrozumieć, widać nałykał się trucizny ze śliną i językiem poruszyć nie mógł.
Właśnie na to czekała Lu, żeby go znieczulić i otumanić.  Teraz mogła z nim zrobić, to co zamierzała.  Zwróciła się do obserwatorów, przywołała gestami mężczyzn do trzymania.  Ci chwycili Wu jak poprzednio za ramiona a jeden za głowę i odchylił ją do tyłu.  Tak, aby Lu było wygodnie, odchylił też wargę Wu dając jej tym wygodny do zęba dostęp.  Kilka osób zerwało się, żeby ząb i operację z bliska zobaczyć ale ich pozostali na miejsca ściągnęli z powrotem.  Wszyscy chcieli to widzieć.
Lu wiedziała już ze swoich bólów zębów, że chory ząb, to się rusza i niewiele mu potrzeba, żeby go ze szczęki wyjąć.  Krzemień wcale nie był jej do tego potrzebny.  Ale skoro ją taki zaszczyt i wyróżnienie spotkały, to trzeba było z krzemienia skorzystać.  Tak się mirt w grupie i poważanie zdobywa.
Ale robiła to po raz pierwszy, strach i odpowiedzialność wielka nią targały a przy tym krzywdy towarzyszowi zrobić nie chciała.
Wiedziała też, że wcale nie będzie bolało, jedynie uderzenie poczuje choć przy nim bólu żadnego.  Ale ze strachu to i rosłym chłopom wyrwać się może.
Czym prędzej wybrany krzemień do wystającej części zęba przyłożyła a drugą dłonią obłym kamieniem uderzyła.  Krzyk się rozległ na całe gardło, choć trwał tylko moment, bo pacjent zaraz się uspokoił.  Bo ze strachu to był krzyk a nie z bólu.  Wu krzyczał tak na wszelki wypadek widząc, co jego towarzyszka z nim wyprawia. 
A ząb jak w szczęce był, tak i siedział dalej.  Jeno się wyszczerbił na dole, widać krzemień po szkliwie się obsunął.  Wu myślał nawet, że już po wszystkim ale mężczyźni, co ząb na miejscu widzieli, dalej go trzymali.  Lu czym prędzej przyłożyła krzemień ponownie ale nieco wyżej i uderzyła.  Tym razem ząb wypadł w usta Wu.  Natychmiast Lu wcisnęła w krwawiącą ranę palec mężczyzny trzymającego wargę, wyjęła ząb z ust Wu i odrzuciła na bok.  Dzieciarnia rzuciła się tam i odbiegła z krzykiem za fantem, i za jego zdobywcą.

fot. 7, 8.  ...wyjęła ząb z ust Wu i odrzuciła na bok. 
Ona sama odwróciła się po opatrunek, przygotowaną papkę w dłoniach ugniotła, w dużą porcję zebrała.  Podzieliła ją na mniejsze, żeby całą dziurę w dziąśle szczelnie zatkać i żeby jeszcze na zmiany opatrunku zostało. 
Zatkała krwawiącą ranę, obłożyła całymi liśćmi, żeby papka się nie wydostawała.  Ujęła Wu za dolną szczękę i do górnej ją docisnęła, żeby opatrunek na miejscu spoczywał.  Wu może i rozumiał co się dzieje a może nie ale pokornie ulegał na wszystko.  Na koniec Lu pogroziła mu i palcem wskazała na szczękę, aby ust nie otwierał. 
 
fot. 9.  ...przygotowaną papkę w dłoniach ugniotła, w dużą porcję zebrała. 
Przez dni kilka, Wu posłuszny był, opatrunki pozwalał sobie robić i wszystko się zagoiło.  Ale, kiedy do swojego stanowienia w rodzinie powrócił, jakoś inaczej zaczął ją traktować.  Nawet posłuch jej radom i pomysłom zaczął dawać.  Przecie z takim bólem, żyć się nie dało, to miało znaczyć, że życie mu uratowała.  Dumny był, bo dzielną i mądrą miał towarzyszkę, i wszyscy na Ziemi Niczyjej o tym wiedzieli.
Na tym się ta historia wcale się nie skończyła, bo do Lu zaczęli się chorzy a potrzebujący schodzić.  Nawet spod miasta Lwówka a o cały dzień drogi.
Co ja gadam, przecież miasta wtedy nie było ale pod miastem przeprawa przez rzekę Bóbr była.  Wtedy rzeka jeszcze nazwy nie miała ale rzeką była(!) a u przeprawy siedliska pod skałami i urwiskami były („Program ogień” – etap drugi).
A i tak ze wszystkich stron do niej, pod Ostrzycę („Program ogień”), ludziska przybywali. 
Każda sroczka swoje programy chwali, jak jakie programy posiada.
P.s.  Sami widzicie, że Oskar za scenografię mnie się należy;
- za REKWIZYTY PIERWSZOPLANOWE (tłum. od pierwszy plan).
A tak między nami
– dobry film to wystarczy dobrze napisać.  Wcale nie potrzeba go realizować i mówię to Wam ja, filmowiec w życiu poprzednim (14 lat w produkcji i realizacji filmów i programów).
Foto autor.                                 s. hab. Roman Wysocki
04.01.2016. Bystrzyca k.Wlenia.
A tu stoi zapisane;
- Prawa autorskie zastrzeżone. 
I uszanować a przestrzegać tego należy.