Pieczony filet z jesiotra, widok ogólny. |
Filet, widok ogólny od spodu. |
Filet z boku, widoczny rozkład temperatur. |
Filet, widok drugiego boku, też widoczny rozkład temperatur. |
Zbliżenie na wyjedzony ubytek, widoczny otwór po patyku. |
Zbliżenie na spalony koniec pieczeni. |
Zbliżenie na ślady zeskrobywania śluzu palcami. |
Zbliżenie na ślady wyrwanej ości. |
Filet z
jesiotra a la Homo erectus.
Działanie na wyobraźnię nr 10.
Tematem dzisiejszego spotkania przy kryzysowym stole
jest pieczony filet z jesiotra. Bo
kawior czyli ikrę, dzieciaki zjadły podczas patroszenia, jeszcze nad wodą. Najadały się nim pełnymi garściami choć bez
szampana, nie jako że barbarzyńcy ale jako, że dzieci i im jako dzieciom „nie
nada”.
Problem ten sam, co przy pieczeni – twarda jak kamień
skoro jest kamieniem i zjeść nijak się nie uda.
Filet nadziany był na patyk i pieczony nad ogniem,
dolna część pieczeni została nad ogniem przesmażona (spalona), zawieszona była zbyt
blisko ognia.
Przygotowanie filetu do pieczenia polegało na odcięciu
płata mięsa z boku wypatroszonej wcześniej ryby. Płat z jednej strony pokryty jest skórą bez
łusek od środka pokryty błoną (powięzią jamy brzusznej, otrzewną?). Brzegi fileta równo ale pod kątem poprzecinane
dużym nacinakiem (tasakiem). Pod kątem, aby oderwać mięso od ości
napotkanych podczas porcjowania.
Cała porcja w kształcie długiego trójkąta. Ryba była bardzo duża (40-50 kg), bo od
strony jamy brzusznej widoczny jest tylko jeden ślad po oderwaniu od ości (na całej
szerokości, na głębokości 3-5 mm.).
Część trójkąta fileta (w ¼) zjedzona (ubytek) tak wskazują kierunki
cięć, tam też filet nabity był na patyk do zawieszenia nad ogniskiem.
Najbardziej interesująca jest powierzchnia pieczeni od
strony skóry. Widoczne są ślady
skrobania skóry przed pieczeniem, usuwany był z niej śluz. Zeskrobywanie śluzu odbywało się ręcznie
czyli opuszkami palców, śladów paznokci brak (zadbane?). Przymierzając dłoń do pozostawionych śladów
okazuje się, że były wykonywane przez dziecko, albo że kucharka Homo erectusa miała dużo drobniejsze
dłonie i palce od moich. Na powierzchni
fileta, na jego końcach, też odciśnięte są ślady opuszków palców, to ślady
trzymania porcji w dłoniach podczas jedzenia.
Jest też kciuk odciśnięty z drugiej strony. I gdyby nie drobna dłoń, która trzymała
porcję, mógłbym napisać, że pasuje „jak ulał” – próbowałem trzymać wg śladów
ale dla mnie było to niewygodne.
Śladów linii papilarnych brak.
Filet zawieszony był nad ogniem z patykiem wbitym w
jego szerszej części, na dole czyli w wąskiej części piekł się za długo, może o
tym świadczyć ciemny kolor białego mięsa.
Nie wykluczone, że porcja zapaliła się (tłuszcz) podczas pieczenia. W szerszej części nadawała się do spożycia i dlatego tam została w części zjedzona. Po zjedzeniu fragmentu pozostał niewielki
ślad otworu po patyku. Co ciekawe,
osobnik piekący filet nad ogniem nie przebił patykiem porcji na wylot, wbił go
w najszerszym miejscu pomiędzy płaszczyznami.
On wiedział, że otwór w płaskim i cienkim miejscu może się w czasie
pieczenia przerwać i porcja spadnie w ognisko.
Miał w tym doświadczenie poprzedzone wieloma obserwacjami i wypadkami.
Na powierzchniach długich ramion trójkąta fileta, na
odcinanych bokach widoczny jest rozkład temperatur. Od dużych, zbyt dużych w klinie,
równomiernie malejącej w części szerokiej.
Stąd wniosek, że porcja wisiała klinem w dół tuż nad ogniem. W części szerokiej nadawała się do spożycia,
częściowo została spożyta, reszta porzucona, dlaczego? Zapytuję samego siebie i myślę, że całość
„przeszła” zapachem spalenizny a w części szerokiej mogła być niedopieczona, surowa
i nie smaczna.
Zadaję sobie pytanie, skąd Homo erectus spod Ostrzycy miał jesiotra i sam muszę sobie na to
odpowiedzieć. Najbliższą rzeką jest
rzeka Bóbr. Prawdopodobnie znał wylewy
Bobru w porze mokrej, wiedział, gdzie woda wylewa i gdzie szukać ryb
uwięzionych na rozlewiskach. Ot,
choćby w okolicach Wlenia po naszej stronie albo też idąc na zachód, wchodząc
pomiędzy góry do potoku w Bystrzycy. Tu
każdy potok prowadził do Bobru i rozlewisk.
Potok wypływający pod Ostrzycą z Akacjowej Oazy wiedzie aż po Marczów a
to stanowczo za daleko.
Wybrał się tam w odpowiednim czasie, bo o łowienia ryb
w rzece, póki co, nie stwierdziłem ale nie piszę, że nie łowił. Wyprawa na ryby w okresie wylewu obfitowała
w zdobycz i wcale nie było tak daleko, to tylko 1,5 godz. marszu „z górki”. Powrót z pełnym obciążeniem i pod górę 3 godziny.
I, co dziwne, nikt ich z nad Bobru nie przegonił choć
było ludno, bardzo ludno ale o tym dalej.
A było warto, najadali się do syta, najadali aż do
upadu, bo bez lodówki ryby psuły się szybko.
Trzeba je było szybko upiec i
zjeść albo podwędzić w dymie i suszyć w słońcu. Robili jedno i drugie.
Taka zmiana w diecie była bardzo potrzebna, on nie
znał zasad żywienia ale miał zmysł smaku, który nasycił do pełna. O jego potrzebach mówił mu jego organizm a jego
organizm miał apetyt na rybę, o tym już pisałem.
Patrosząc i dzieląc rybę na porcje do pieczenia
skrzętnie wyjmowali ości. Bo grube i
ostre ości były im potrzebne do przebijania skór. Otwory były do przewlekania rzemieni lub
ścięgien podczas zszywania odzieży, worków i toreb czyli wyposażenia
osobistego.
Zastanawiające jest pieczenie porcji nad ogniem. Trzymanie patyka nad ogniem jest zabawne na
pikniku i trwa około kwadransa ale w nawale robót, kiedy ma się do wykonania
inne czynności np. inne porcje do podwędzenia, jest zbyt zajmujące. Należało patyk zamocować i kontrolować stan
pieczeni od czasu do czasu. W tym
przypadku pieczeń nie dopilnowana przesmażyła się.
Mocowanie patyka polegało na oparciu o kamień pilnujący
ogniska (na obwodzie ogniska) i dociśnięciu wolnego końca dużym głazem.
Dużym, bo musiała zadziałać dźwignia i Homo erectus tego doświadczył, znaczy
odkrył.
Nie wystarczyło przyłożyć końca patyka kilogramowym
kamieniem takim, jak waga porcji. Trzeba
było obciążyć kamieniem wielokrotnie cięższym od wagi filetu a dokładnie tyle
razy ile odcinek z porcją nad ogniskiem był większy od odcinka za podpórką i
jeszcze trochę (o krotność ciężaru tego fragmentu patyka).
Porcja była zawieszona, bo koniec pręta wsunięty w
resztkę otworu (jego część zjedzona w tym fragmencie) pasuje jako hipotetyczny
patyk.
Tym to sposobem, nieuczony w fizyce ale doświadczony
wieloma wypadkami spadania pieczeni w ogień, nasz przodek odkrył działanie
dźwigni. I stosował się do nieznanych
sobie praw, przykładał patyk dużym głazem.
Lżejszy kamień wymagał większego wysunięcia wolnego końca patyka a więc
zmniejszenia kąta pochylenia, tym samym zbytniego zbliżenia pieczeni do
ognia. Nasz przodek miał te ćwiczenia
za sobą, jednako pieczeni nie dopilnował, gdyby trzymał patyk w rękach, może by
się udało.
Sądząc po śladach pozostawionych na porcji, robiła go
kobieta lub 10-12 latek i to w całości, od początku do końca. Robił to wprawnie, bo cięcia pod kątem
widywałem u mistrzów kuchni, oni robią to do zawijania mięsa, ja tnę wszystko prostopadle.
Odnosząc się dalej do dnia dzisiejszego, nie sposób mi
nie zaczepiać uczonych kolegów.
Dlaczego to właśnie ja znajduję artefakty i opisuję żywot naszego
przodka?
Znajduję, ponieważ koledzy glacjolodzy (od lodów)
zajmując się zjawiskiem lodowców i lądolodów, zajmują się ich powstawaniem i
wędrówką tychże w dół. A ja, jako
wielbiciel lodów, musiałem zająć się ich wędrówką w górę nie zapominając przy tym,
że w Karkonoszach też powstawały lodowce i też ulegały przyciąganiu
ziemskiemu. Równo zjeżdżały w dół, w
doliny i dalej, i co z tego wynikało?
Ale najbardziej interesowało mnie owo lądolodu prze góry przechodzenie,
bo z tego wynikały moje znaleziska.
Odkryałem też zjawiska lokalne, na granicy równin
(sawanny i buszu w przeszłości) gór i rzeki a dotyczące zasad obozowania grup Homo
erectusa. Te zasady bezpieczeństwa
grupy opisywałem już ale intrygowała mnie gęstość zaludnienia. I doszedłem do wniosku, że w szczytowym
okresie kolonizacji, lokalnie (za górą odgradzającą obozowisko od sawanny, nad
rzeką) grupy mieszkały w odległości głosu (krzyku!) od siebie. W skrajnie pomyślnych warunkach – otoczenie
skał (kryjówki i nocleg), nieliczne drzewa, dostęp do wody sanitarnej i pitnej
(potoki i źródła czystej wody) – to wszystko tu było! Okoliczne stoki zamieszkiwały dziesiątki i
setki osobników żyjących w zgodzie. Mnogość zwierzyny na sawannie nie stanowiła
zagrożenia dla ich bytu i każdy miał do niej dostęp. Bywało, że współdziałali w czasie większych
polowań (kilka grup – rodzin w polowaniu na grubą zwierzynę). Nie było zawłaszczonych terenów łowieckich
i nie było powodów do konfliktów.
Wieczorami wokół płonęły ogniska, przy których gromadziły się inne
rodziny i nikomu to nie przeszkadzało.
Wszyscy byli członkami jednej rodziny – rodziny człowieczej.
Daje to pogląd na mentalność Homo erectusa; był
spokojny i zgodny (spolegliwy), a to chyba z braku interesu. To słowo jak i interes powstały znacznie
później, choć na przekór uczonym posiadał własność czyli rzeczy osobiste. Gdyby nie to, gdyby oszczep nie był jego
własnością i gdyby go nie pilnował a jego dzieci tej własności nie uszanowały,
to wcześniej czy później wydłubywały by sobie oczy i narobiły niepotrzebnych
dziur (ran). Porządek w grupie musiał
być a więzy rodzinne, i własność osobista były elementami tego porządku.
Pisząc więzy rodzinne mam na myśli partnerkę lub ich
kilka, dzieci i kuzynostwo wszelkie.
Braknie mi w nim adrenaliny ale tej miał aż nadto na
co dzień w polowaniu i nie tylko. Nie
siedział latami znudzony za biurkiem i nie myślał, czego by tu się bać? Hormonu walki i strachu nie musiał szukać na
szczytach, w głębinach czy w ciemnym zaułku.
Miał go nadto niemal na każdym kroku.
Opisuję, żywot i codzienne czynności Homo erectusa,
bo brakuje mi tego w doniesieniach uczonych.
Ci zajęci są wyścigiem w odkrywaniu coraz to starszych pitekantropów i
wielości odmian (gatunków ?), także Homo erectusa.
Ja upraszczając dla
Czytelnika i samego siebie znać ich nie chcę a i Czytelnik, w łaskawości
swojej, wcale ich nie potrzebuje. Bo,
po co kołu wiedza ile milimetrów dłuższa/krótsza jest kość danej kończyny danej
odmiany, od kończyny innej odmiany i którą nóżkę lub palec miał bardziej. Wierzcie mi, w wyścigu (!) i w mediach liczą
się milimetry i coraz wymyślniejsze brzydkie wyrazy (łacińskie). Nazw dla nich tyle, że choćbym chciał, to
nie spamiętam a i Wam nie są do niczego potrzebne.
No chyba po to, żeby szpanować. Ale ja człek prosty, ze mną to nie
przejdzie.
Opisuję, bo poza podstawowymi
czynnościami życiowymi nasz przodek podejmował pozornie proste czynności
techniczne, zachowania i działania społeczne.
Odkrywał i pojmował otaczający świat dla nas właśnie.
Jego ogląd świata i proste
czynności technologiczne do dziś tkwią w naszej nieświadomości.
Opisuję… a właściwie to,
dlaczego ja się tłumaczę? Niech się
tłumaczą ci, którzy tego nie robią a powinni, choćby dlatego, że im za to płacą.
Opisywany filet z jesiotra
znalazłem przed laty pomiędzy Obozowiskiem Zbieraczy Czarnego Krzemienia ( o
tym już było) i następnym Obozowiskiem Zbieraczy Brązowego Krzemienia ( o tym
później). Dokładniej w spiżarni Homo
erectusa czyli tam, gdzie opisywana wcześniej pieczeń. Tam też objaśniam warunki przechowywania, fosylizacji
(skamienienia) i transportu znaleziska przez lądolód.
Latami trudno mi było
odczytać ten kamień; że mógł powstać z porcji białego mięsa, znaczy rybiego i
to bez łuski. Mogło przynależeć do jesiotrowatych
a ślady na skórze świadczyły o tym, że zeskrobywany był śluz. Cięty, skrobany i pieczony był przez
człowieka! Mój przerost wyobraźni
zadziałał po latach a jak działa Wasza wyobraźnia?
Foto autor Roman
Wysocki
20.06.13 Bystrzyca Górna
k.Wlenia
„Stróża” pracownia
dydaktyczna (w budowie)
Prawa autorskie zastrzeżone.