Translate

II.Cywilizacja Homo erectus. Gen samozniszczenia - rosołek.


Obgryziona porcja gotowanej wołowiny z kością, widok z jednej strony.

Porcja z drugiej strony.

Porcja od spodu, od kości pokrytej tłuszczem.

Zbliżenie na fragment wygryziony do kości.

Zbliżenie na odcisk zęba trzonowego w tłuszczu.



Rosołek - gen samozniszczenia.
Na dzisiejsze posiedzenie przy stole z Homo erectusem zapraszam na porcję wołowiny z kością, z rosołu.    Pamiętacie, co mówiła babcia; dobry rosół, to rosół z jednym okiem tłuszczu na wierzchu z dodatkiem wołowiny.
Pamiętacie smak tej wołowiny?   Bo ja chudopachołek i niegodzien już zapomniałem.    Ale będąc wzrokowcem doskonale pamiętam jej wygląd.
Wyglądała właśnie tak, jak to widać to w kamieniu i jak poprzednie dania nijak nie daje się ugryźć.

Jako znachor muszę oceniać znaleziska wzrokowo i dotykiem – organoleptycznie ale ani smakowo, ani węchowo się nie da.   I jak znachor muszę ocenić znalezisko „od ręki”.   Moje wnioski są, bo muszą być nieuprawnione.    Nie mam też żadnej aparatury do badania wieku znalezisk.     To, co znajduję musi być tym, na co wygląda, brak zaplecza badawczego zmusza mnie do znachorstwa.    Muszę to robić „na oko”, mając w głowie kilka ton materiału porównawczego.   
Zlodowacenie Środkowo Europejskie dotarło do Sudetów ok. 300 tys lat p.u., jeśli znalezisko jest kamieniem i to obtoczonym lub oszlifowanym, to dotyczy tego lub wcześniejszego zlodowacenia.    Mogę tylko zakładać trafność swojej oceny na 80%.     Uczeni zapodają o dwóch zlodowaceniach nic nie wspominając o drugim, zapewne chodzi o dużo wcześniejsze.    Na przestrzeni kilkuset milionów lat wiele okresów geologicznych kończyło się wielkim wymieraniem gatunków a związanych z ochłodzeniem klimatu ze zlodowaceniem włącznie.

Lu obudziły dzieciaki z obozowiska;
- Wu-Hooo, Wu-Hooo – krzyczały, pokazywały przy tym złożone dłonie przy twarzach, to miało znaczyć, że śpi.
Niemożliwe, pomyślała Lu, przecież od miesięcy, od wypadku na polowaniu, pilnował ogniska w nocy.   Nigdy nie zdarzyło się, by zasnął, on nie mógł spać z bólu.     Zbyt pośpiesznie podbiegł do konia trafionego oszczepem, ten ranny zerwał się na nogi i wierzgając nogami bronił się przed myśliwymi.    Wu –Hooo podbiegł zbyt blisko i został kopnięty w brzuch.    Przez pierwsze dni decydujące o przeżyciu leżał w szałasie bez przytomności ale po tym było znacznie lepiej.    Zdołał wyjść z szałasu, podchodził do ogniska.    Pozostawał tam na noc i pilnował ognia.    Dzięki temu mógł nie chodzić na polowania, odpoczywać i odsypiać nie przespane noce.    Tym samym zwolnił z obowiązków kilku strażników ognia, którzy zmieniali się co noc.
Kiedy podeszła do dogasającego ogniska, zobaczyła leżącego, skulonego Wu-Hooo, ojca jej towarzysza.     Ojciec leżał skulony ale w rękach trzymał jeszcze wczorajszą porcję mięsa.    Od razu domyśliła się, że Wu zapadł w sen o przodkach.    Odszedł we śnie, bez bólu, ten sen przyniósł mu ulgę.    Bo jej bliscy, jeśli nie zginęli w walce, umierali śniąc o przodkach.
Trzeba było zająć się przygotowaniem szczątków do drogi w przeszłość.
Do tej drogi trzeba było wysmarować spody stóp zmarłego „szarą maścią”, pastą przypominającą kolorem kolor krzemienia.     Aby przodkowie przyjęli go do siebie.    Bo przodków trzeba było przekonać albo oszukać.
Maść zrobił Wu-Ho, jej mąż.    Zrobił ją z popiołu i tłuszczu, bo maść wykonana z tych składników barwą i połyskiem najlepiej udawała krzemień.    
Wu-Hoo zebrał garść popiołu na kamieniu obok ogniska, Lu podawała mu tłuszcz skapujący z pieczonej porcji, wylewała go na popiół.     Kiedy tłuszcz przestawał skapywać, Lu cofała pieczeń nad ognisko.    Czynność należało powtarzać, porcję trzeba było przenosić wielokrotnie, aby uzyskać wystarczającą ilość skapującego tłuszczu.
Kiedy Wu wstrzymał ją gestem, przestała a on zaczął mieszać popiół z tłuszczem i wygniatać niewielką grudkę maści, tak małą, że mieściła się w dłoni.    Kiedy nieco stwardniała, zacisnął ją pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym,    docisnął ją do kamienia i uformował płaski krążek.     Gotową maścią pocierał spody stóp.   Do niedostępnych fragmentów pod palcami pobierał maść opuszkami palców i wcierał w stopy zmarłego ojca, robił to tam na miejscu, przy ognisku.

Krążek maści od góry na ślady pobierania palcem i wcierania całą powierzchnią.

Krążek maści od spodu.

Krążek z boku, widok obwodu zaciskanego w dłoni palcami kciukiem i wskazującym.

Krążek z drugiej strony.

 Po tym oboje przenieśli ciało zmarłego pod Wzgórze Przodków, tam trzeba było otworzyć grotę zastawioną kamieniami.     Wu odkładał kolejne kamienie, aby dostać się do środka.     Kiedy już się tam dostał, uprzątnął miejsce dla ojca, to było miejsce pod ścianą na wprost wejścia, leżały tam jeszcze kości  z poprzedniego pochówku.    Odłożył je z szacunkiem na stronę pośród innych wcześniej złożonych szczątków.    Miejsce było gotowe, razem z Lu czekali przed grotą na resztę grupy, na ostatnie pożegnanie zmarłego.
Zajęcia przy zmarłym zajęły im cały dzień w tym czasie grupa zajęta była codziennymi czynnościami.    Pod wieczór przed, zachodem słońca, przed grotę pojedynczo lub po kilka osób zaczęli przychodzić pozostali członkowie grupy.
Każdy szedł z konarem rozpalonym w centralnym ognisku obozowiska.    Wszyscy układali swoje żagwie przed grotą.    Dzieciaki przybiegały z naręczami patyków do spalenia.    Dzieci lubiły starego Wu, on uczył je krzesać ogień z krzemienia.    On robił to najlepiej, trzask prask i już, to znaczy błyskawicznie.    On wiedział, co ogień lubi najlepiej, wiedział, czym i w jakiej kolejności go karmić.    W czasie wędrówki czy na polowaniu daleko od obozowiska do niego należało noszenie akcesoriów i rozpalanie ognia, chociaż umieli to wszyscy.     Teraz go zabrakło ale Wu-Hoo, jego syn też dobrze opanował te czynności, na niego przejdzie ten obowiązek w grupie.
Kiedy zebrali się wszyscy z przyniesionych konarów powstało duże ognisko.    Światło ogniska miało zmarłemu oświetlić drogę do Krainy Przodków.     W jego świetle Wu-Hoo syn wniósł Wu-Hooo ojca do groty, złożył jego skulone ciało pod ścianą z porcją wołowiny zaciśniętą w dłoniach.    Teraz syn kamień po kamieniu zabudował wejście do środka.    Pożegnali Wu w ciszy i skupieniu, przy ognisku każdy z osobna rozpamiętywał kim był i jak go lubili.    Ognisko przygasało, wszyscy powstali i razem z żałobnikami wracali do obozowiska.    Teraz czegoś im zabrakło, kogoś było im żal.     Współczuli Wu i potrafili to okazać.    Każdy podchodził do Wu kładł mu dłoń na ramieniu, ze współczuciem pochylał głowę.    Dzieciaki podchodziły do Lu, każde głaskało lub ściskało jej dłoń.   

W prezentowanej porcji dopatrzyłem się bez trudu kawałka rozgotowanej wołowiny z kością.   Rozgotowanej jak w rosole, bo wyraźnie widoczne są włókna tkanki mięsnej.   Może nie przypisywałbym porcji naszemu przodkowi ale znalazłem ślady rwania mięsa zębami górnymi przednimi (kły i siekacze), ślady zgryzu przednimi zębami – ślady odrywania zębami włókien mięsa od kości i jeden (!) ślad – odcisk zęba trzonowego.    A jeśli porcja była gotowana, to i konsumowana przez naszego pra a nie przez zwierza jakiego.
Jeden odcisk, co oznaczałoby, że osobnik miał bardzo duże ubytki.    Zapytuję sam siebie, bo nikt mi na to nie odpowie, czy to osobnik młody tracący pierwszy garnitur zębów, zęby mleczne, czy osobnik bardzo stary 30-40 letni.    Ale u osobnika młodego funkcjonują sąsiednie zęby stare lub nowe.    A tu z obu stron śladów zębów ani, ani.    Ślady zębów przednich też pojedyncze a nie jeden przy drugim.    Cudem utrzymał dwa siekacze naprzeciw siebie i tym sposobem w mięsie utrwaliły się ślady zgryzu przednich zębów.
Określam osobnika jako bardzo starego, bo do wieku 30-tu lat mało kto dożywał.    Walka o byt, walka o pożywienie z drapieżnikami kończyła się wcześnie śmiercią a w najlepszym wypadku kalectwem.    Już wtedy kobiety żyły dłużej od mężczyzn, bo tych ciągle brakowało w rodzinie lub grupie.    Tych ubywało w boju.    Miało to wpływ na obyczaje, każdy (obcy) mężczyzna był przez grupę akceptowany, zawsze znalazła się wolna kobieta kandydatka na partnerkę.    To miało bardzo duże znaczenie dla przetrwania rodziny i wymiany genów z osobnikami z poza rodziny.    Dawało to gwarancję zdrowego potomstwa.    Grupa nie powielała (nie dziedziczyła) wad, wzbogacała się genetycznie.
A kobiety w podeszłym wieku miały największy wpływ na przekaz wiedzy i doświadczenia kolejnemu pokoleniu jako, że były najstarsze i najbardziej doświadczone.    Wychowywały, uczyły a ich głos doradczy się liczył się w grupie.

I tu rysuje się podział ról w rodzinie i w grupie.    Nauka traktuje grupę Homo erectusa jak stado idące razem na polowanie, po polowaniu razem oprawiające zdobycz, przygotowujące jadło a po godzinach uprawiające seks.    I to wszystko razem, bzdura!
Nic z tych rzeczy, w obozowisku Homo erectusa panował porządek wynikający z podziału ról i odpowiadających im (rolom) czynnościom.   Nadrzędną rolą kobiety było macierzyństwo a mężczyzny zdobywanie pożywienia i ochrona rodziny i sufrażystkom nic do tego.
Kobiety w ciąży i z małymi dziećmi ani stare lub chore, dotyczyło to także mężczyzn, nie szły na polowanie.    Oni pozostawali w obozowisku ale nie leżeli w oczekiwaniu na jedzenie.    Na polowanie wychodziła grupa dorosłych mężczyzn, kobiety wolne od wychowania dzieci i młodzież do przyuczenia.
W obozowisku matki doglądały i opiekowały się dziećmi, starsze kobiety zajmowały się przygotowywaniem posiłków, zbieractwem owoców i roślin przydatnych do spożycia lub na inne cele np. trzcin na zadaszenie szałasów, plecenie sznurów, koszy i mat, czyszczeniem skór, wycinaniem rzemieni i.t.p.    Schorowani i starzy mężczyźni zajmowali się budową szałasów, przygotowywaniem drzewców do oszczepów, pałek i innych broni a nade wszystko łupaniem krzemieni na narzędzia, w tym przecież mieli największe doświadczenie.    Ogień krzesał z krzemienia ten, który robił to najlepiej i to on uczył wszystkich pozostałych (od dziecka).     Podobnie było z innymi czynnościami w obozowisku i dalej (później) na polowaniu czy w wędrówce.
Specjalizacja obowiązywała wszystkich tych, którzy potrafili i robili coś najlepiej.   Pozostali wszystkiego uczyli się od nich.    Homo erectus musiał wiedzieć i umieć wszystko to, co pozostali.
W tym wszystkim uczestniczyły; bawiły się lub uczyły dzieci.    Wśród tych czynności było gotowanie mięsa dla dzieci i osób starszych a więc bezzębnych, dla tych, którym rwanie zębami pieczonego, suszonego czy wędzonego mięsa sprawiało trudność.    To była opieka nad osobnikami słabszymi czyli działanie społeczne.
W naukowych wzmiankach czytam o tym, że tu i tam badając zęby wśród szczątków naszego przodka, natrafiono na mikro ślady gotowanych posiłków ale ani słowa o tym jak gotowali.    Przecież nie mieli garnków ani podobnych naczyń odpornych na ogień.
Robili to zawijając porcje w liście i układając do gotowania na rozgrzanym kamieniu w ognisku a sposób drugi, to oblepienie porcji gliną i włożenie do żaru ogniska.    I ten drugi sposób był dla wołowiny właściwy, wołowina dusiła się we własnym sosie.    A wołowina gotuje się długo i nie może przy tym wyschnąć.    Może to dziwić ale tak robią kultury ludzkie na obrzeżach cywilizacji - dziś.

Ok. 400 tys. lat p.u. do Doliny Bobru dotarło czoło lądolodu, ściana o wysokości 300-400 m. zagarniała wszystko, na co napotkała na swojej drodze.    Zagarnęła Wzgórze Przodków wraz z grotą, w której spoczywały szczątki dziadka Wu i skamieniałe szczątki wnuka spoczywające w ziemi pod wzgórzem.
Mnie dostał się skamieniały mózg wnuka i pieczeń dziada ale to jeszcze nie koniec.    Ciąg dalszy niechybnie nastąpi, bo ja szukam dalej.

I tak doprowadziłem Was do swoich nieuprawnionych wniosków, ba nawet daleko idących, do obalenia kolejnych mitów.
Nasz przodek:
- nie zabijał i nie zjadał swoich chorych lub starych krewnych,
- osobniki stare i chore były na utrzymaniu i pod opieką grupy,
- te osobniki miały swoje zadania wychowawcze i edukacyjne a przez wzgląd na bogate doświadczenie, miały duży wpływ na decyzje grupy.
I to wszystko przez jeden ślad zęba.
Przyszło mi wrócić do rozważań nad psychiką naszego przodka.    Pisałem już, że miał naturę spokojną, spolegliwą a powyższe dywagacje skłaniają mnie do wnioskowania, że dobrze funkcjonował u niego także zakaz zabijania osobników własnego gatunku.    Zakaz dany przez Matkę Naturę całemu światu zwierzęcemu z wyjątkiem sytuacji krytycznych.     Sytuacji, kiedy zagrożony jest własny gatunek, kiedy to trzeba poświęcić jednostki dla przetrwania pozostałych osobników.     Dzieje się tak, kiedy matka nie jest w stanie wykarmić całego potomstwa, poświęca najsłabsze dzieci.     Dzieje się tak, kiedy w rywalizacji o grupę samic musi wygrać najsilniejszy, zdolny przekazać pozytywne geny ale to akurat zdarza się rzadko i u niewielu gatunków.
Dla Homo erectusa życie osobników jego gatunku było dobrem największym, bo liczebność rodziny i grupy decydowała o ich bezpieczeństwie i przetrwaniu.
Przykazanie „nie zabijaj” miał zapisane w genach, w głowie a nawet pod paznokciami.    To dawało gwarancję przetrwania i na Ziemi Niczyjej, bo przetrwało 80 tys. pokoleń zanim zmieniły się warunki.

Matka Natura nie jest taka głupia, żeby dać się zniszczyć przez człowieka współczesnego.    Pozbawiła nas tego genu przodków; zakazu zabijania własnego gatunku na rzecz genu samozniszczenia.
I to się dzieje na naszych oczach, bo nie jest ważne;
- czy przystawiamy komuś pistolet do głowy,
- czy zmyślimy następne teorie naukowe i zbudujemy następne komory gazowe,
- wymyślimy następny powód do wojny,
- ani komu pozwolimy żyć wg ustaw i rozdzielników a kogo pozbawimy pracy i środków do życia.
Wymienione tu sposoby, to zorganizowane ludobójstwo!
Kryzys moralny elit nastawionych na zysk bez względu na koszty, zabija.     To kryzys cywilizacyjny, to przemoc władzy wylewająca się z telewizora.     Nie wszyscy są w stanie to wytrzymać a cynicznie nazywa się to kosztami społecznymi.    I dlatego co kilka dni otrzymujemy informacje o kolejnym dzieciobójstwie (o samobójstwach nic się nie mówi!).     To Matka Natura sygnalizuje nam społeczeństwu, że gatunek jest zagrożony.    I wcale nie usprawiedliwiam tu matek, ja ostrzegam elity, aby wsłuchały się  w sygnały.    Wcale nie trzeba szukać winy w głowach matek, trzeba jej szukać we własnych głowach.    Znajdziecie tam wirusa - gen samozniszczenia.
Rodziny i grupy Homo erectusa sprawdzały się (funkcjonowały) przez 2 miliony lat.
Homo sapiens zorganizowany w społeczność zwaną PAŃSTWEM, nie sprawdza się w ekosystemie Planety Ziemi.
I nie będę tu przepraszał nikogo za moje poglądy pacyfisty-ewolucjonisty.

Foto autor.                                                     Roman Wysocki
8.10.2013 Bystrzyca Górna k.Wlenia
Prawa autorskie zastrzeżone.