Fragment wiązki trzciny cukrowej, widok ogólny. |
Widok od spodu. |
Widok z boku na sprasowane liście. |
Widok z boku, z drugiej strony na sprasowane liście. |
Zbliżenie na ślady ścinania. |
Zbliżenie na miąższ w odłupaniach łodygi. |
Przysmak Homo erectusa.
Działanie na
wyobraźnię nr13.
Jak jaki malarz naiwny malowałem przed oczami
Czytelników obraz sawanny w odległych esejach o Akacjowej Oazie. Później opisywałem miejsca zamieszkania
rodziny Homo erectusa. Malowałem w Waszej wyobraźni obraz obozowisk
wśród skał, u strumieni na obrzeżach gór, wśród drzew na skraju lasu. I tu maźnięciem pędzla muszę dokonać korekty,
bo ten las to była dżungla (równikowa w dzisiejszym wyglądzie). Klimat globu, bez czap lodowych na
biegunach, jak zapodają uczeni – szklarniowy – sprzyjał rozwojowi wielu
gatunków roślin i zwierząt ale za czasów Homo
erectusu, ten klimat miał się zmienić.
Jak szybko się zmieniał? Szybko
ale nie zanadto, bo to, w czym zdążył zasmakować nasz przodek na Ziemi
Niczyjej, to była trzcina cukrowa.
Pisałem w odległych odcinkach o magazynie roślinności
jaki miał w swoim dostępie w Akacjowej Oazie.
Miało się okazać, że nie tylko tam.
Bogactwo różnorodnej roślinności porastało okoliczne strumienie i zarastało
podmokłe grunty pomiędzy górami. Jedną
z roślin, które Homo erectus zdążył
polubić i zasmakować, była właśnie trzcina cukrowa.
To co mam Wam do zaprezentowania, to kolejny posiłek
naszego przodka, kolejny twardy i nie do ugryzienia. Przedkładam przed Waszą wyobraźnią kolejny
kamień – fragment wiązki trzciny cukrowej.
Kamień znalazłem przed laty na południe od Akacjowej
Oazy na podmokłych obniżeniu gruntu pomiędzy wzniesieniami (tak tu powstają
strumienie, nie tylko ze źródeł). W
ubłoconym kamieniu widziałem jakieś podłużne struktury ale zaintrygował mnie
ciężar większy od innych, wrzuciłem go do torby. Po powrocie do domu położyłem go pod domem w
widocznym miejscu, odłożyłem na lata, niech się sam oczyści.
Preparowanie kamieni etap I – czyszczenie naturalne, w warunkach naturalnych na
deszczu i mrozie lub mycie preparatu z użyciem szczotek. Suszenie, nawet kilka dni, do czasu aż
ziemia pozostająca w dziurach i szparach zaschnie na kamień (bo tylko wtedy da
się wydłubać).
Preparowanie kamieni etap II – wydłubywanie zanieczyszczeń; ziemi, piasku, brudów i
korzeni. Do tego trzeba użyć czegoś na
kształt igły z rączką, ja używam dłubaka dentystycznego, bo tak nie boli. Duży kamień o urozmaiconej powierzchni
czyści się nawet przez tydzień ale jest warto, już wtedy można go odczytać
(odczytać więcej).
Preparowanie kamieni etap etap III – następne mycie z użyciem miękkiej szczotki i
pędzelka (do otworów i zagłębień).
Suszenie i eksponat jest gotowy do ostatecznego odczytania - identyfikacji
i interpretacji czyli odpowiedzi na pytanie, które zadawaliśmy sobie od momentu
podniesienia z ziemi – co to jest i w jaki sposób?
Uwaga; już na pierwszy rzut oka ocenić należy, czy aby
znalezisko nie jest z kredy, miękkiego wapienia, drzewa lub nie
wypalonej gliny. Wody nie koniecznie
użyć da się a i ze szczotką należy uważać.
Może trzeba będzie użyć tylko suchego miękkiego pędzelka.
Po dwóch latach na kamieniu pozostawionym na podwórzu
zauważyłem jakieś szpary pomiędzy smugami na jego powierzchni. Przystąpiłem do dłubania i zaraz zapaliła
się czerwona lampka w głowie. Coś
takiego trzeba sobie zainstalować ale przychodzi to samo wraz ze zdobywaną
wiedzą na temat skamieniałości i doświadczeniem w preparowaniu. Nie szkodzić eksponatom, to podstawowa
reguła.
Na lata pozostawiłem eksponat jako skamieniałe drzewo
z zachowanymi fragmentami kory i jako takie prezentowałem zainteresowanym. Kilka dni temu koleiny gość-oglądacz
obracając eksponat w rękach zaczął wydłubywać paznokciami szczątki kory.
Zareagowałem natychmiast – Co robisz? Niszczysz mi
eksponat! - dałem mu po łapach wyrywając kamień. Z kamienia posypały się drobne płatki
czegoś, co wcale nie było korą.
Dopiero wtedy zobaczyłem, że kora jest rozwarstwiona,
i że to wcale nie kora, tylko zlepione warstwy wysuszonych liści. Zauważyłem też, że warstwa z fakturą nie
należała do drzewa tylko do naskórka łodygi i że w odkrytych miejscach widoczny
jest miąższ wypełniający łodygę. Do
trzciny cukrowej było tuż, tuż. Tym
bardziej, że liście impregnowane były woskiem, wyschły, skleiły się w wodzie a
nie zgniły na nic. A wydzielanie wosku
dla zabezpieczenia przed wodą i rozkładem przez grzyby i pleśnie, to właściwość
traw.
A że właśnie pisałem o narzędziach krzemiennych, to
ślady użycia tych narzędzi miałem już w głowie i na owym kamieniu.
Kamień odłożony był z podejrzeniem tych śladów, śladów
działalności człowieka. O ile na
powierzchni stożkowej ślady narzędzia były zatarte (uszkodzone) następującymi
po sobie cięciami, o tyle czytelne i czyste były ślady pierwsze czyli te zdejmujące
twardy naskórek z miąższu.
Wiadomo mi, że technologia pozyskiwania cukru polega
na wyciskaniu (prasowaniu) miąższu dla pozyskania soku i jego dalszej
przeróbki. Zawartość cukru w miąższu dochodzi
20% , to dużo, to tak dużo, że aż się robi słodko. Robi się słodko, bo nasz mózg potrzebuje
cukru, on za nim przepada.
Wiedział o tym Homo
erectus i wracając do obozowiska pod górą Szeroką skręcał 200 m. na
południe. Tu rozglądając się w gąszczu
wynajdował najwyższą z traw (trzcina cukrowa to trawa!), ścinał łodygi, obrywał
liście, układał w pęczki, wiązał liśćmi po kilka 1-1,5 metrowych łodyg w wiązki. Tego dnia polowanie się nie powiodło ale wracając
z takim zbiorem nie wracał do domu z pustymi rękami.
Gnębi mnie, że z trzciną cukrową nie miałem nigdy do
czynienia, znam ją z cukru, z rumu i z obrazka, nie wiem więc jak się spożywa
miąższ. Czy jest „zjadliwy”, czy trzeba
go żuć i wypluwać. Brak szklanych flaszek
w krzakach wokół obozowiska świadczył o tym, że Homo erectus nie zażywał fermentacji.
I było to kolejne już opisywane przeze mnie działanie
społeczne na rzecz grupy, kolejne działanie zaplanowane a technologia pozyskiwania
i spożycia dobrze znana i opanowana.
No bo po co to robił, przecież mógł zasłodzić się aż po czubek głowy,
popatrzeć gdzie rosną następne trzciny (na zaś) i iść dalej. Przecież jemu wystarczyłaby jedna łodyga.
Prezentowany na fotografiach kamień to skamieniały
odcinek takiej wiązki łodyg, które nasz przodek spakował dla rodziny. Naliczyłem pięć łodyg w wiązce. Trzcina
cukrowa nie rośnie w paczkach a i roślinożercy łodyg do spożycia sobie nie
układają.
Łodyga na samym wierzchu, to łodyga, którą nasz
bohater odłożył ostatnią. Tę łodygę odcinał pięściakiem, bo nacinak
ani odłupek do tego się nie nadawał. Ślady cięcia nacinakiem widzieliście na
porcji mięsa na pieczeni i na filecie z jesiotra. To długie i proste płaszczyzny boczne porcji cięte
narzędziem o długiej krawędzi tnącej przesuwanej w miękkim materiale (mięso)
ruchem posuwisto zwrotnym. Ciął
wprawnie, tak jak Wy odcinacie kromkę
chleba. Gdyby ciął odłupkiem na
powierzchniach odcinania widoczne byłyby zadarcia materiału na krótkich
odcinkach. Naskórek łodygi był za
twardy, tu przy cięciu musiał użyć siły.
A do tego doskonale nadawał się pięściak i silne uderzenia wywyższeniem krawędzi
tnącej ( ostrym czubem).
My też tak robimy przy ścinaniu np. dużych
chwastów. Ujmujemy łodygę jedną ręką
naginamy, drugą ręką uderzamy nożem lub maczetą raz przy razie z jednej strony
(a przy ziemi, nie inaczej!), naciętą naginamy i odłamujemy.
Z drewnianą łodygą np. krzaku lub drzewka nie uda nam
się bez przegięcia w drugą stronę i nacięcia z drugiej strony a wtedy
złamania. Ale naszemu bohaterowi wystarczyło
nacinanie z jednej strony, druga strona jest nienaruszona, trzcina cukrowa nie
stawiała aż takiego oporu, jej spód jest odłamany i nie ruszony narzędziem. Jakieś nie przewidziane zdarzenie przerwało
dalszą drogę słodkiej przesyłki, pozostała w terenie. Przecież nie pozostawił takiego skarbu bez
przyczyny. Jeśli zdarzyło się
najgorsze, to o czym myślę, to pięściak powinien tam pozostawać i wala się po
okolicy a więc … w drogę.
Wiązka pozostawała w ziemi przez następne 0,5-1 mln
lat w podmokłym gruncie, podmokłym wskazującym na obecność związków żelaza
(rudy darniowe), stąd i kolor i ciężar znaleziska a i podobieństwa do węgla
brunatnego znaczne.
Swoim niecnym obyczajem jako pierwszym oznajmiam
Czytelnikom tego zacnego portalu o tym, że na Ziemi Niczyjej ok. 1-0,5 miliona
lat p.u. (przed uczonymi - to moje nowe dat stanowienie) rosła trzcina
cukrowa. Rosła Homo erectusowi na pokuszenie i uczonych ku zauroczeniu.
Zaznaczam o tym, bo w Wikipedii (w GMT) stoi napisane
„prawdopodobnie pochodzi z Nowej Gwinei”, (trzcina cukrowa). Jawią się pytania; skąd się wzięła w Polsce?
A może skąd się wzięła w Nowej Gwinei?
Uczeni użyli słowa „prawdopodobnie” i to ich rozgrzesza.
Historia traw krótka, bo ledwie 40 mln. lat. Jej ewolucja eksplodowała w cieplarnianych
warunkach do tysięcy gatunków a wśród nich ten jeden, najsłodszy. Szkoda tylko, że nie dotrwał. Ja brak trzciny cukrowej uzupełniam
„krówkami”. Brak „krówek” w
organizmie, to i tekst się nie klei a i rozum rozumienie traci. Znaczy się, że mózg z braku cukru wydziela ze
mnie bełkot.
W tem to marnostanie przyszło mi zdradzić największą
tajemnicę uczonych na temat naszego od małp pochodzenia. Największą, bo skrywaną pomiędzy uczonymi
wierszami, com je wyczytał a Waszej wyobraźni zapodać muszę.
A było tak.
Uczeni, co to w Afryce kapali, głęboko kopali i
dokopali się w ziemi do 50 mln. lat wstecz.
Tam to natrafili na najstarszych naszych przodków czyli lemurów
jakich. Dominująca samica owych małp przeliczyła
ile to pożytku będzie, jeśli zamiast liści owoce jeść zaczną. A to, że liści zjeść trzeba dużo, bo własności odżywcze
marne i dzień to cały zajmuje. I nic,
tylko o następnym liściu małpa myśli rodziną nie zajmując się wcale. I ociężałość fizyczna a umysłowa z tego
wielka, bo nie tylko nazbierać ale i przetrawić to wszystko trzeba. Co innego lew, ten zeżre coś konkretnego to
i kilka dni odpoczywać może.
Wymyśliła owoce a dla przekąski białko z tego, co w
gałęziach się plącze a to owady jakie, a to ślimaki i to wszystko co żywe a w zasięg
rąk się dostanie.
Małpy posłuchały; zyskały na letkości, sprawności,
szybkości a i spryt im się przez to wyostrzył. Znaczy, cukier z owoców do mózgu się dostał
by go czym prędzej powiększyć. Stada
lemurów z drzewa na drzewo za owocami przeskakując natrafiały na drzewa z
przejrzałymi owocami. Przecież w
dżungli cały czas coś dojrzewa, początku ani końca nie widać to i nie rozpozna.
Objadłszy się sfermentowanych owoców najpierw ostrość
w oczach straciły, potem słabość w ręcach poczuły to i z drzew pospadały. Tam głód po czasie poczuwszy znów po owoce
sięgnęły ale po te na ziemię opadłe i też sfermentowane.
Słabość w ręcach nie dała im z powrotem wspinać się na
drzewa. Pozostały na ziemi „na
czworakach” wędrówki podejmując i musiało jeszcze jakieś czterdzieści kilka
milionów lat upłynąć zanim się całkiem wyprostowały i w tej pozycji świeży owoc
z drzewa dosięgnąć mogły. Ale na
trzeźwość było już za późno. Nie było odwrotu,
droga na drzewa była dla nich zamknięta.
I to od owych lemurów zaczęła się na Ziemi nasza niedola. Niedola wielka, bo człowiek współczesny tak w
fermentacji zagustował, iż potrafi sfermentować wszystko oprócz kamienia. No chyba, żeby jest to mój kamień.
Foto autor Roman Wysocki
06.07.2013 Bystrzyca G. k.Wlenia (pijący nie praktykujący)
Prawa autorskie zastrzeżone.